
W 2016 roku wśród studentów prawa na Uniwersytecie Wrocławskim przeprowadzono badania* na temat edukacji prawniczej. Tylko 32,93 % pytanych odpowiedziało, że studia na moim wydziale dobrze przygotowują do wykonywania przyszłego zawodu. Za to aż 73,73 % wskazało na ich zbytnią teoretyczność. Czy faktycznie było tak źle? Czy zdecydowałam się na aplikację? Czytajcie dalej.
Dlaczego studiowałam prawo?
Skoro mam pisać o studiowaniu prawa, wypada najpierw wyjaśnić, jak w ogóle trafiłam na ten kierunek. Przede wszystkim, w liceum byłam w klasie humanistycznej, gdzie w pewnym momencie większość osób chciała iść na prawo. Mnie też wydawało się to naturalne – prawo brzmiało jak ambitny kierunek, a ja zawsze dużo się uczyłam i lubiłam pisać.
No i w “Prawie Agaty” zawód prawnika wydawał się najbardziej ekscytujący na świecie 😉 Wiem, że wszyscy śmieją się z oglądania “Suitsów” i wyrabiania sobie na tej podstawie zdania o środowisku prawników, ale kto z nas choć przez chwilę nie pomyślał, że może kiedyś będzie tak żył i pracował? (Spoiler: Niestety, nie w Polsce)

Mimo, że ostatecznie zdecydowałam się właśnie na prawo, to nie byłam tą małą dziewczynką, która odkąd tylko nauczyła się czytać i pisać, wiedziała, że jej życiowym celem będzie zostanie prawnikiem.
(Swoją drogą, czy ktoś naprawdę myśli o takich zawodach w dzieciństwie? Moja 8-letnia kuzynka chciałaby w przyszłości założyć ze mną hodowlę alpak. To są marzenia!)
Przed liceum tak naprawdę myślałam o zupełnie innym zawodzie. Chciałam zostać dziennikarką sportową – uwielbiałam siatkówkę, tenisa, piłkę nożną. Chodziłam na mecze, opisywałam je, prowadziłam pamiętniki. Połączenie pasji do pisania i sportu miało uczynić mnie dziennikarką. Potem jednak poszłam do liceum, powoli przestałam aż tak interesować się sportem. Zaczęły się imprezy, pierwsze samodzielne wyjazdy, zajawka na filmy. A marzenia o dziennikarstwie przerodziły się w myśli o prawie – bo to “dobra baza do wszystkiego”, również do dziennikarstwa (Spoiler nr 2: Niekoniecznie).
Gdzieś pomiędzy zmianą zainteresowań i przygotowaniami do matury, spotkałam na swojej drodze bardzo mądrą nauczycielkę języka polskiego. Chodziłam do niej raz w miesiącu na korepetycje, żeby poćwiczyć pisanie wypracowań. Z zajęć do dziś zapamiętałam jedno zdanie: “Powinnaś kiedyś zarabiać pisaniem. Albo chociaż dorabiać sobie w ten sposób.”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że po kilku latach stanie się to moim mottem.
Wkrótce potem napisałam maturę, dostałam się na prawo i pełna nadziei zaczęłam pierwszy rok na Uniwersytecie Wrocławskim.
Zajęcia i egzaminy na prawie
Jak wyglądały zajęcia?
Na pierwszym roku naprawdę byłam przekonana, że podjęłam dobrą decyzję. Oczyma wyobraźni widziałam moją pięknie urządzoną kancelarię, przebojowe mowy w sądzie i “hard case’y”, z których wychodziłabym obronną ręką.
Niestety, z każdym kolejnym rokiem moje zainteresowanie materiałem spadało. Pewnie cześciowo to moja wina (mogłam bardziej się zaangażować), cześciowo prowadzących. Naprawdę mało było takich doktorantów czy doktorów, na których zajęciach chodziłam z radością.
Na pewno były to wykłady z Prawa Unii Europejskiej i Prawa Konstytucyjnego. Do dziś pamiętam charyzmatycznie prowadzone wykłady, które nie polegały na recytowaniu przepisów, ale pokazaniu szerszego, intrygującego obrazu. Korelacji prawa z polityką, historią, społeczeństwem. Na takie wykłady można było wstać na 8 rano albo siedzieć na wydziale do 21.

Przykro mi to stwierdzić, ale tak prowadzone zajęcia to na Uniwersytecie Wrocławskim wyjątki. Większość wykładów polegała na standardowym omówieniu teorii. Ćwiczenia natomiast wpisywały się w następujący schemat: mini-wykłady/nudna prezentacja i na koniec semestru kolokwium. Tak można było ostatecznie nauczyć się do egzaminu – ale raczej, żeby go zdać, a nie wynieść coś więcej. Często nawet wiedza z przedmiotów, które szczególnie mnie interesowały, była prezentowana w usypiający sposób.
Moim zdaniem prowadzący nie jest od tego, żeby popisywać się wiedzą. On powinien umieć uczyć – a to już coś z samą wiedzą niezwiązanego. Większość z moich znajomych i tak była w stanie zaliczyć materiał tylko na podstawie wiedzy z ustaw, podręczników czy skryptów – zajęcia nie były do tego niezbędne. Co więcej, wiele z nich to strata czasu. Pod koniec liceum zamiast chodzić do szkoły, wolałam siedzieć w domu i samodzielnie uczyć się do matury. Na UWr często wyglądało to podobnie. A to studia wyższe, wydział w jednym z większych polskich miast, a nie częstochowskie liceum!
UWr a praktyka
Jak już na pewno zdążyliście się domyślić, tak prowadzone zajęcia oznaczały mało praktyki. Naprawdę mało. Czasem zdarzały się egzaminy kazusowe – nastawione bardziej na myślenie, rozwiązywanie konkretnych przypadków prawnych z ustawami. Zazwyczaj jednak trzeba było wkuć kilkaset przepisów na pamięć i liczyć, że do egzaminu jakimś cudem to nie uleci. Milczeniem pominę to, co stawało się z tak zdobytą wiedzą po dwóch miesiącach od egzaminu…
Niektórzy prowadzący próbowali wprowadzać elementy praktyczne np. poprzez prezentacje. Niestety, studentów nikt nie nauczył robić ciekawych i dobrych prezentacji. Robiliśmy więc nudne – wzorując się na tym, co wcześniej prezentowali nam sami prowadzący.

Co ciekawe, jakoś na czwartym roku zaczęto wprowadzać praktyczne przedmioty. Po czterech latach wkuwania teorii! Do tego czasu większość z nas zdążyła już odbyć praktyki w kancelarii czy sądzie, gdzie czasem boleśnie przekonywaliśmy się, jak mało umiemy. Nie mam na myśli tutaj tylko wiedzy teoretycznej, ale przede wszystkim: jak stosować przepisy, jak kombinować, jak tworzyć pisma procesowe czy nawet jak rozmawiać w klientem. Aż do pierwszej pracy prawo to był dla nas martwy ciąg przepisów…
Dlatego praktyczne przedmioty na czwartym roku to o wiele za późno. A na piątym bywały wręcz szkodliwe – wielu z nas pracowało, wszyscy musieliśmy zająć się pracą magisterską. A uczelnia dokładała na siłę kilka praktycznych przedmiotów, które niepotrzebnie zajmowały nasz czas.
Hitem był przedmiot “Uniwersytecka Poradnia Prawna”. W praktyce to instytucja działająca przy wydziale, w ramach której studenci udzielają porad prawnych zgłaszającym się klientom. Bardzo wartościowa rzecz – i dla nas, i dla potrzebujących naszej pomocy osób. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić coś na kształt tej właśnie poradni – tylko w formie wykładu! Mam nadzieję, że rozumiecie powagę sytuacji. Wykład z najbardziej praktycznej działalności tego wydziału. Kurtyna.
Czemu taka mało praktyczna forma zajęć jest zła?
Wiem, że mówimy o studiach wyższych. Że trzeba uczyć teorii. Promować ambitne postawy wśród studentów. Ale te studia mają też przygotować do wykonywania bardzo konkretnego zawodu. Wkuwanie przepisów, które się niedługo zmienią, nie pomoże w praktyce zawodowej. Może to podejście idealistyczne, ale życzyłabym sobie, żeby to, czego sie uczymy, choć trochę pomagało w praktyce. Uzupełniało ją.
Wiedza książkowa to jedno. Jest w pewnym stopniu martwa, oderwana od realiów zawodu. A do tego szybko dezaktualizująca się. W 2016 roku Prawo i Sprawiedliwość doprowadziło do uchwalenia ponad 31 tysięcy stron ustaw!** Ta liczba przyprawia o zawrót głowy. Aktualnie, by odnaleźć się wśród stale zmieniających się przepisów, trzeba korzystać z Internetu, a nie uczyć się ustaw od deski do deski. W końcu mamy XXI wiek, a nie średniowiecze.
Czy na prawie jest dużo nauki?
W kontekście całego wpisu nie jest to najważniejsze pytanie, ale być może niektórzy z Was myślą o tym kierunku i chcieliby poznać odpowiedź. Mogę wypowiedzieć się tylko z własnej perspektywy i odnośnie UWr – ja nie miałam większych problemów, żeby zdać studia, a nie siedziałam przy tym non stop. Może nie byłam studentka ze stypendium, ale trójki i czwórki były na porządku dziennym.
Warto więc obalić mit, ze prawo to tyle nauki. Okej , dla super ambitnych – zawsze jest się czego uczyć. Dla reszty – naprawdę nie taki diabeł straszny. Szczególnie, jeżeli temat sesji ugryziecie mądrze – o czym pisałam tutaj.
Dlaczego wybrałam inna drogę?
Powyższe aspekty studiowania prawa były dość irytujące, ale nie zniechęciło mnie to do tej działki. Postanowiłam sprawdzić swoje predyspozycje w praktyce. Pracowałam w kancelariach, korporacji, byłam na praktykach w sądzie. W niektórych miejscach było lepiej, w innych gorzej.
Jedną z pierwszych ścian, z którą przyszło mi się zderzyć, było płacenie w kancelariach. Piszę tutaj nie tylko o własnym doświadczeniu, ale i wielu moich znajomych. Standardowo wyglądało to tak, że zazwyczaj 2-3 miesiące to były “darmowe praktyki” (nieważne, czy miałeś doświadczenie, czy nie). Później czasem propozycja umowy. Czasem propozycja pieniędzy bez umowy (!). Czasem mydlenie oczu typu: “jeszcze miesiąc praktyk i porozmawiamy o wynagrodzeniu”.

Uwierzcie, że dla studentów prawa płaca minimalna nie brzmi źle. I nie piszę o pierwszym roku, ale na przykład o trzecim, czwartym, piątym. Mamy już wtedy jakąś wiedzę. Jesteśmy chętni, by się uczyć, doszkalać, doskonalić. A na koniec dnia musimy prosić się o, zazwyczaj kiepskie, pieniądze.
Nie twierdzę, że od razu powinniśmy zarabiać miliony. Ale zwrócę się teraz do wszystkich prawników zatrudniających studentów: za wykonaną pracę, choćby to było pisanie e-maili, dzwonienie do sądu i chodzenie na pocztę, należy się wynagrodzenie. Być może na początku minimalne, bo więcej się uczymy, niż pracujemy. Ale to nie jest argument za kilkoma miesiącami darmowych praktyk. Teraz pracuję w branży marketingowej – nie mam wykształcenia kierunkowego, nie miałam dużego doświadczenia. Dostałam się na staż, na którym dużo się nauczyłam, a o wynagrodzenie nie musiałam się prosić, martwić, odbywać wielu niezręcznych rozmów. Czemu tak nie może być w kancelariach? Tu już nawet nie chodzi tylko o te pieniądze. Chodzi o szacunek.
Kwestie finansowe to tak naprawdę temat na osobny post. Nie będę się tutaj rozpisywać, ale chcę tylko delikatnie zasugerować, że studiowanie czy skończenie prawa nie gwarantuje z miejsca wielkich pieniędzy. Aplikanci pracują bardzo dużo, zarabiają w większości średnio. A ze studentami sytuację przedstawiłam powyżej. Dlatego, jeżeli finanse są dla Was czynnikiem decydującym, to rozważcie, czy perspektywa 8 lat (5 lat studiów + ok. 3 aplikacji) wypełnionych nauką i pół-darmową/średnio płatną pracą, to coś, co Was satysfakcjonuje.

Ale wracając do moich doświadczeń. Dla mnie decydujące okazało się coś innego. Po prostu nie czułam, że to jest to. Nawet jak zajmowałam się fajnymi dla mnie sprawami (np. z prawa autorskiego, dóbr osobistych), to finalnie i tak często nudziłam się jak mops. Minuty leciały jak godziny, a niedziela wieczór była jeszcze smutniejsza niż zwykle.
Trochę inaczej było z korpo – tam lepiej się odnajdywałam, szczególnie, jeżeli chodzi o atmosferę. Niestety, nie przedłużyli mi umowy z powodu braku wolnego stanowiska. Byłam trochę podłamana, bo przez moment wierzyłam, że mogłabym tak popracować kilka lat i zarobić na zrealizowanie któregoś z bardziej “moich” pomysłów.
Jak znalazłam cos innego?
Gdzieś w międzyczasie, jeszcze za czasów pracowania w kancelarii po czwartym roku, postanowiłam sobie, że zostanę wedding plannerem. Przysięgam, że naprawdę nie wiem, czemu akurat tak niecodzienny pomysł wpadł mi do głowy. Któregoś dnia po prostu zobaczyłam film, w którym główna bohaterka była wedding plannerką i pomyślałam “Też tak chcę”.
Jeszcze bardziej nie wiem, czemu pomyślałam, że to wykonalne. Ale chyba zwyczajnie nikt nie zdążył mnie sprowadzić na ziemię. Zaczęłam więc wysyłać CV i masę maili do różnych agencji ślubnych. Kiedy już byłam pewna, że nie znajdę nic, w co nie musiałabym inwestować oszczędności (których nawet wtedy nie miałam), odezwała się do mnie moja aktualna szefowa. Była rozmowa, zaczęłam praktyki. Po pół roku zdałam egzamin, dostałam certyfikat, a aktualnie jestem w trakcie mojego pierwszego ślubnego sezonu!
Mimo tego, że to świetna sprawa i mogę w końcu wykorzystać swoje organizacyjne i estetyczne predyspozycje, nie jest to moja praca na pełen etat. Więc chociaż jesienią zeszłego roku pracowałam jako wedding planner, to wciąż poszukiwałam pracy “od poniedziałku do piątku”. Takiej, która pozwoli mi chociaż pomyśleć o rzuceniu prawa.

I wtedy w końcu wszystkie moje działania zaczęły się łączyć. Jako wedding planner robiłam też promocję na Instagramie. Od dwóch lat prowadziłam bloga. Zaczęłam interesować się social-media marketingiem (głównie dzięki Asi Banaszewskiej). Wciąż uwielbiałam pisać – tylko już nie relacje z meczów, a teksty na bloga czy marketingowe. Wtedy właśnie pomyślałam, że czemu by nie spróbować swoich sił w marketingu. Dałam sobie ultimatum – jeżeli do maja nie znajdę pracy, która da mi pewność finansową i ciekawe możliwości rozwoju, zaczynam uczyć się do aplikacji radcowskiej.
Zaczęłam sie rekrutować. Nie dostałam pracy we Wrocławiu, ale w lutym dostałam w Warszawie i praktycznie z dnia na dzień przeprowadziłam się.
Teraz jest czerwiec, a ja pracuję w agencji reklamowej i czuję, że w końcu robię coś, co lubię! Minuta już nie leci jak godzina 😉
Czuję, że pasuję do kreatywnych branży – jak właśnie śluby czy marketing. Wykorzystuję swoje predyspozycję. Cieszę się praca. Nie wszystkie obowiązki są super cool. W ślubach czasem przeklinam, ledwo stoję na nogach czy stresuję się. Ale finalnie jestem dumna z tego, co robię. Moja działania prywatne i zawodowe łączą sie.
I na razie nie widzę powodów, by iść na aplikację. Nazwijmy to “separacją” z prawem, bo kto wie, jak potoczy się życie.
UWAGA! WAŻNE!
Nie twierdzę, że dla innych to nie będzie dobra droga. Przeciwnie. Jeżeli chcecie iść na prawo czy aplikację, totalnie to zróbcie! Jeżeli prawo to Wasza pasja, nie zniechęcajcie się, bo ostatecznie na pewno na wielu płaszczyznach się Wam to opłaci.
Ale miejcie świadomość kilku rzeczy:
– rynku (płacenia w kancelariach, atmosfery, drogi zawodowej i możliwości),
– rodzaju studiów – w Polsce są nastawione na dużo teorii,
– że praca prawnika nie jest ani super sexi jak w Suitsach, ani też super społeczna, idealistyczna (poza pewnymi wyjątkami oczywiście – jednak na koniec dnia zazwyczaj chodzi o to, że pan X nie oddał 10 000 zł panu Y)
– i przede wszystkim: ŻE MOŻECIE INACZEJ. Poważnie. To jest najważniejsze, co próbuję Wam przekazać. Próbujcie innych rzeczy. Testujcie. Bądźcie rozsądni, ale nie dajcie sobie wmówić w wieku 20 lat, że dobrze płatna i “poważna” praca to jedyny klucz do szczęścia. Każdy chce mieć więcej pieniędzy, ale być może znajdziecie dziedzinę, w której je zdobędziecie bardziej naturalnie. I piszę to nie dlatego, że ja wybrałam inaczej. Ale przede wszystkim ze względu na reakcje moich znajomych. Bo wielu z nas chciałoby robić coś innego, ale po 5 latach studiów prawa, to “już nie wypada”. A mieć nudne życie wypada?
Czy żałuję, że studiowałam prawo?
To pytanie słyszę bardzo często. Ale nie, nie żałuję. Pięć lat temu nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Nie miałam bloga. Lubiłam pisać i wydawało mi się, że w prawie to się przyda. Wtedy wierzyłam, że chcę być prawnikiem – inaczej nie poszłabym na prawo. Jak więc mogę mieć o to do siebie pretensje?
W międzyczasie, w ciagu tych pięciu lat, robiłam różne rzeczy. Próbowałam działań zawodowych, działań darmowych. Drążyłam. Aż odkryłam pracę (a właściwie dwie), której nie chce na razie zmieniać.

Więc czy mogłam ten czas spożytkować lepiej? Oczywiście, mogłam iść na inne studia, robić więcej kursów, zdobywać innego rodzaju doświadczenie. Ale trudno! W zamian zyskałam podstawową prawniczą wiedzę. Nauczyłam się, jak się uczyć dużo i sprawnie, zakochałam się we Wrocławiu.
I wreszcie, poznałam kilka osob, które stały mi sie bliskie. U mnie to zawsze jest na pierwszym miejscu. W moim liceum nie było dobrego poziomu, ale mam z niego takie wspomnienia, że żyją we mnie do dziś. Więc chyba nie potrafię być racjonalna. Nie chcę być. I Wam też tego nie życzę 🙂
______________________________________________________________________________
Dajcie znać, czy studiujecie bądź studiowaliście prawo, jakie są Wasze wrażenia, oczekiwania, plany zawodowe. Chętnie podyskutuję w komentarzach A jeżeli macie jakiekolwiek pytania w tym temacie – walcie śmiało!
*Link do badań: http://www.bibliotekacyfrowa.pl/dlibra/docmetadata?id=80007
Jak ja dobrze Cię rozumiem! Po licencjacie z dziennikarstwa rozpoczęłam studia magisterskie z prawa. Pierwszy rok to była euforia, poczucie robienie czegoś ekstra… Ale z każdym kolejnym rokiem, teoria i obecna nie do zniesienia nuda na zajęciach zabijała ten stworzony w głowie obraz studiowania prawa. Kończąc piąty rok byłam pewna, że nie chcę tego kontynuować. Pomimo tego, że mało się przykładają, egzaminy szły mi zaskakująco dobrze… Prawo jest dla tych, którzy chcą oddać się temu całkowicie. Ja tego nie czułam. Myślę, że mając tą świadomość parę lat temu, nie wybrałabym tego kierunku. Ale czasem zastanawiam się na ile właśnie same… Czytaj więcej »
Hej! Dzięki za komentarz. Przede wszystkim dobrze, że nie poszłaś w tym kierunku dalej, skoro tego nie czułaś. Zgadzam się, że do prawa trzeba czuć dużą pasję. To ani nie łatwa, ani nie szybko zwracająca się ścieżka zawodowa. I to już chyba nie tylko wpływ samych zajęć, ale pewne problemy systemowe – na poziomie kształcenia na uniwerku, potem aplikacji itd. Aczkolwiek nudne zajęcia też na pewno pomogły podjąć nam decyzje o porzuceniu prawa 😉
Tak bardzo czekałam aż wreszcie ktoś opisze rzeczywistość studiowania prawa w Polsce, a w szczególności na UWr. Z resztą link do Twojego artykułu został wrzucony na grupę facebookową jednego z roczników pod postem z pytaniem absolwentki liceum, która marzy o studiowaniu na tym wydziale. Komentarze pod jej postem nie pozostawiły złudzeń, a twój artykuł jest jak “wisienka na torcie” i kompleksowy opis marzeń 19 latka vs realia studiowania prawa. Od siebie bym jeszcze dodała częste traktowanie studenta jak kogoś gorszego, niezasługującego na szacunek na wydziale – niestety smutna rzeczywistość. Te 5 lat to 90 % szkoła życia, walka o przetrwanie… Czytaj więcej »
Dzięki za miłe słowa odnośnie posta. Byłoby super, jakbyś podała go dalej! Pisałam go prosto z serca, po wielu godzinach przemyśleń i rozkmin… Nie miałam na celu opowiedzenia tylko swojej historii, ale właśnie historii wielu z nas. Może mój post trafi do takiej Ciebie czy mnie sprzed pięciu lat, zastanawiających się nad przyszłymi studiami.
I generalnie zgadzam się ze wszystkim, co dodałaś. Post na grupie na Facebooku tylko potwierdza, ile jest takich opinii jak nasze 🙁 Mam nadzieję, że da to do myślenia tym, którzy mają realny wpływ na funkcjonowanie wydziału.
Dzięki za świetny artykuł, utwierdza mnie w przekonaniu, że z WPAiE jest mi jednak nie po drodze i trzeba dokonać pewnej zmiany. Podobnie jak Ty, chciałem studiować prawo i teraz kończę 2 rok i widzę co raz więcej absurdów zarówno na wydziale jak i w branży, bo zdążyłem już odrobić praktyki, które załatwiłem sobie na własną rękę. Także cieszę się, że odniosłaś sukces i nie żałujesz rzucenia studiów, oby i u mnie tak się skończyło, a raczej żeby tak zaczęła się nowa ścieżka, zupełnie inna w porównaniu z legendarnym i podobno elitarnym prawem.
Cześć! Ja zorientowałam się jednak sporo pózniej, że ani prawo, ani WPAiE to nie jest mój świat. Dlatego też skończyłam studia i dopiero niedawno podjęłam decyzję, co dalej (prostuję, bo napisałeś, że rzuciłam studia ;)) Jeżeli Ty już teraz czujesz, że chcesz iść w innym kierunku, to pewnie nie ma sensu marnować na to czasu i energii – lepiej spożytkować je na łapanie doświadczenia i wiedzy w innej branży. Trzymam za Ciebie mocno kciuki! Powodzenia i odwagi 🙂