Są tematy modne, i są tematy potrzebne. Samoakceptacja i cały ten słynny #selflove mieszczą się w obu kategoriach. Być może część z Was ma już dość tekstów o lubieniu siebie i kompleksach czy pokazywania prawdziwych, niewyretuszowanych ciał na każdym kroku. Ale po sobie widzę, że to działa. Zarówno mówienie o tym, jak i czytanie, pomogło mi spojrzeć na wiele kwestii z dystansem i zwyczajnie polubić siebie.
Dlatego dziś, pierwszy raz na blogu, napiszę kilka słów o tym, jak wygląda(ła) moja droga do samoakceptacji.
Zmiany, zmiany, zmiany
Na początku warto zaznaczyć jedno – ta droga w żadnym razie nie jest skończona. Wielu rzeczy uczymy się całe życie i tak chyba jest właśnie z lubieniem siebie. Szczególnie, że niska samoocena powiązana jest w większości przypadków przede wszystkim z wyglądem. A nasz wygląd zmienia się przez lata! Inaczej wyglądamy jako nastolatkowie, inaczej po dwudziestce, po pierwszej ciąży czy po pięćdziesiątce. Ba! Czasem inaczej wyglądamy nawet w ciągu jednego dnia.
Na te zmiany ma wpływ nie tylko wiek, ale choćby styl życia. A to sprawia, że pewne rzeczy trzeba zaakceptować na nowo. Bo dla niektórych może być łatwo polubić siebie, gdy jest się na studiach, ćwiczy kilka razy w tygodniu, ma super płaski brzuch, a na kacu wygląda jak milion dolarów. Ale gdy metabolizm zwalnia, waga się zmienia, powstają pierwsze zmarszczki, pojawia się cellulit – to wcale nie jest już takie oczywiste, prawda? A przecież to wciąż to ciało, które kiedyś lubiliśmy!
Największy wróg – trądzik
Ta nieustanna nauka jest pewnie głównym powodem, dla którego pisanie o samoakceptacji prędko mi się nie znudzi (a po więcej tej tematyki zapraszam na mojego Instagrama @karkapisarka).
W gimnazjum i liceum moją główną zmorą był trądzik, który zresztą w mniejszym lub większym stopniu towarzyszy mi do dziś. Tym, którzy nie mają problemów skórnych, ta kwestia może wydać się błaha, ale faktem jest, że prowadzą one do lęków społecznych i mogą trwale podkopać naszą samoocenę.
Akurat kiedy to piszę, mam właśnie nawrót trądziku, a dodatkowo uczulenie i ciało bynajmniej nie super fit po tygodniu jedzenia pizzy, nuggetsów i donutów na majówce.
Ale wiecie co?
Kiedyś zobaczyłabym się w lustrze, zapłakała i stwierdziła, że z taką twarzą to ja nigdzie dziś nie wychodzę.
A teraz? Nie twierdzę, że wyglądam idealnie, ale patrzę na siebie i myślę: “jesteś spoko!”. Dla niektórych to normalność, ale badania pokazują, że problemy z kompleksami i niską samooceną dotykają większości młodych osób. Jak więc polubić siebie trochę bardziej?
Starość – radość?
U mnie samoakceptacja i dzięki temu też pewność siebie, przyszła w dużej mierze z wiekiem. Kiedyś ze zdziwieniem patrzyłam na trzydziestolatki, które totalnie nie przejmowały się brakiem makijażu czy wyjściem do sklepu w starym dresie. Ja wtedy malowałam się nawet w domu i momentami obsesyjnie zastanawiałam, co ktoś o mnie pomyśli.
Piekło, naprawdę. Tyle przestrzeni w mózgu zmarnowanej tylko na myślenie o wyglądzie!
Ale to też pocieszające. Bo im dalej w las, tym na więcej rzeczy patrzysz z dystansem. Wiesz już, że nic się nie stanie, jak nie dogolisz nóg, poplamisz bluzkę czy trochę przytyjesz. Świat istnieje nadal, a Ty coraz mniej przejmujesz się zdaniem innych.
Coś, co niby wszyscy wiemy, ale warto to powtórzyć
Nie umiem Wam sprzedać idealnej metody na to, jak to osiągnąć, ale pomogło mi kilka przekonań:
- Nikt nie myśli o mnie tyle, ile ja myślę, że o mnie myśli
- Nikt nie zauważa detali mojego wyglądu, które widzę ja, gdy stoję milimetr od powiększającego lustra w łazience
- Zrobisz/powiesz coś głupiego? Prawdopodobnie nikt tego nie zauważył albo szybko zapomni. A nawet, jeżeli to głupota dużego kalibru, to prawdziwi przyjaciele kochają Cię tak czy siak.
- Masz prawo do błędu (tylko nie powtarzanego ciągle i wciąż)
- Nie każdy musi nas lubić (bo czy my lubimy każdego?)
Te proste przekonania codziennie przypominają mi o tym, by nie fiksować się na punkcie swoich wad, błędów i kompleksów. Staram się patrzeć na siebie jako na całość – nie wytykam sobie za dużych ramion czy kiepskiej cery, a lubię siebie za całokształt i przede wszystkim za rzeczy, na które mam realny wpływ.
Za to, że mam teraz odwagę napisać te słowa (pisanie o kompleksach to jak bycie cebulką obdzieraną z warstw – nie jest to łatwe, bo czuję się, jakbym zaraz miała tu stanąć całkiem nago).
Za to, że wzruszam się, gdy widzę setny zachód słońca.
Za to, że gdy słyszę piękną muzykę, to mam ochotę tańczyć.
Za to, że doceniam moich przyjaciół.
Za to, że chodzę na jogę i próbuję lepiej zrozumieć swoje ciało.
Za to, że otworzyłam własną działalność.
I za wiele innych, niekoniecznie związanych z wyglądem, rzeczy. Bo to bardzo, bardzo ważna sprawa: nie jesteś tym, jak wyglądasz. Nie definiuje Cię to.
Związek z samą sobą i te inne
To, co mnie pomogło w poznaniu i zaakceptowaniu siebie, to było też bycie w związku i… nie bycie w związku. Mój pierwszy związek trwał 7 lat i to dzięki temu przetrwałam moje problemy z cerą bez wylądowania na terapii.* Bo ktoś mnie pokochał dokładnie taką, jaką jestem i dał mi piękna perspektywę spojrzenia na siebie czyimiś oczami.
Bycie singielką wystawiło moją samoocenę na próbę, ale było też ogromną szansą. Szansą na udowodnienie sobie, że choćby nie wiem co, dam sobie radę sama, że poznam nowe osoby, które zauroczę czy że zbiorę się na odwagę, by robić rzeczy, które nastoletniej mnie wydałyby się pewnie niemożliwe. A jednak!
*Terapia to super sprawa, która realnie może zmienić Wasze życie i sposób myślenia o sobie. Dlatego jeżeli czujecie, że z pewnymi kwestiami nie jesteście sobie w stanie poradzić sami, koniecznie zwróćcie się o pomoc do psychologa. To właśnie to, a nie kupowanie pastelowych świeczek, jest najlepszą formą #selflove, na jaką można się zdobyć!
Toksyny zatruwające dobre samopoczucie
To, co ważne w procesie samoakceptacji, to ludzie, którym się otaczamy. Wszyscy znamy teorię o byciu wypadkową pięciu osób, z którymi najczęściej spędzamy czas i ja się z nią w stu procentach identyfikuję. Jeżeli będziemy przyjaźnić się z osobami, które podcinają nam skrzydła, ciągle nas krytykują, ale i krytykują siebie – będzie nam trudniej spojrzeć na siebie przychylnie. Dlatego, jeżeli po spotkaniach z kimś czujecie się źle i zaczynacie kwestionować swoje ciało czy wybory – zastanówcie się, czy ta znajomość naprawdę ma sens.
Rób fajne rzeczy, po prostu
Osobiście największą radochę i energię czerpię ze spotykania się z ludźmi, którzy kochają korzystać z życia i iść przez nie własną ścieżką. Mają swoje zajawki, a nie skupiają się na krytykowaniu wyborów czy wyglądu innych. Bo, tutaj też ważne odkrycie, robienie w życiu fajnych rzeczy daje dużo pewności siebie i sprawia, że czas, który poświęciłbyś na szukanie w sobie wad, poświęcasz na pasje, pracę, podróże, sport itd. A takie rzeczy kształtują nasz charakter i wzbogacają go dużo bardziej niż perfekcyjnie pełne usta czy rozmiar XS.
To, że mamy, o czym mówić, czym się pochwalić i podzielić z innymi, tworzy vibe, który przyciąga do nas innych. A nie tylko wygląd. Owszem, jest on ważny i nigdy nie stwierdzę inaczej, ale tak banalna rzecz, na którą dodatkowo nie mamy wielkiego wpływu, nie powinna grać głównej roli w tym przedstawieniu.
Higiena bycia online
Na koniec kilka słów o wynalazku, który obwiniamy o największe problemy z naszą samooceną. Jak się pewnie domyślacie, chodzi o social media. Pisałam na ten temat już wcześniej, ale tutaj chciałabym przede wszystkim pokazać Wam, jak możecie ograniczyć ich negatywny wpływ na Waszą psychikę. Skupię się na Instagramie, który jako aplikacja głównie wizualna najbardziej wpisuje się w temat.
Wyklikaj sobie lepszego Instagrama
Z social mediami jest trochę tak jak z gotowaniem – Ty decydujesz, co włożysz do garnka i jaki aromat nadasz swojej potrawie. Algorytm na Instagramie w dużym uproszczeniu działa tak, że pokazuje nam te treści, z którymi wcześniej weszliśmy w interakcję. Dlatego, jeżeli codziennie klikacie serduszka pod zdjęciami modelek w bikini, to nie dziwcie się, że to pierwsze, co widzicie po otworzeniu aplikacji.
Przeglądając Instagrama, czujecie się źle? Spróbujcie dotrzeć do tego, co (lub kto) konkretnie to powoduje.
Wtedy możecie na przykład:
- dać unfollow danej osobie
To nic złego! Normalizujmy odobserwowywanie czy nawet blokowanie osób. To Twoja własna przestrzeń online, w której i tak spędzasz za dużo czasu. Masz prawo zdecydować, kto się w niej pojawi i nie musisz obserwować każdego znajomego sprzed 10 lat czy popularnej insta-celebrytki.
- wyciszyć czyjeś posty albo relacje (nawet na jakiś czas, żeby zobaczyć, jak to zadziała)
- w zakładce “Exploruj” oznaczać posty, które Wam się nie podobają za pomocą funkcji “Nie interesuje mnie to”
To sygnał dla Instagrama, żeby pokazywać Wam mniej treści tego typu.
- reagować (dawać serduszka, komentować, zapisywać) na posty, których chcecie oglądać więcej
W ten prosty sposób możecie wyklikać sobie idealny algorytm. Najlepiej wejść w kartę Eksploruj i reagować na to, co Wam się podoba, a zgłaszać (tak, jak napisałam w poprzednim podpunkcie) to, co niekoniecznie.
Jeżeli czegoś Wam brakuje, skorzystajcie z opcji wyszukiwania. U mnie aktualnie na Instagramie wyświetlają się głównie memy, pączki i ładne wnętrza – pasuje mi to dużo bardziej niż oglądanie idealnych ciał!
- zrobić sobie cyfrowy detox
- ukryć widoczność lajków pod zdjęciami innych
U niektórych ta funkcja pojawiła się dopiero niedawno jako dodatkowa opcja, mnie akurat została mi przydzielona “z urzędu” już jakiś czas temu i wiecie co? Na początku byłam sceptycznie nastawiona (więcej o tym możecie przeczytać tutaj), ale teraz myślę, że to super sprawa! Twórcy (i nie tylko oni) mogą bardzo łatwo wpaść w pułapkę porównywania się z innymi za pomocą cyferek pod zdjęciami. A to żadna wartość, nawet na Instagramie.
- obserwować konta, które mówią o ciałopozytywności, samoakceptacji, pewności siebie, np. @queerowyfeminizm, @ksuboczewska, @trudnasztuka, @pm_nutritionist, @normalnesprawy, @anialalka, @vivianhoorn, @bodyposipanda, @rianne.meijer
Wskaż winnego
Jak widzicie, te kilka prostych metod może pomóc Wam ograniczyć negatywny wpływ social mediów na Waszą samoocenę. Oczywiście najlepiej byłoby z nich nie korzystać, ale czy na pewno?
Chociaż mają ogrom wad – są zaprojektowane tak, by nas uzależniać od internetowej dopaminy, zachęcają do pokazywania wyidealizowanego obrazu życia, odrywają nas od życia offline i wiele innych – to mogą też być wykorzystywane mądrze.
Konta wymienione przeze mnie wyżej są cudowną odtrutką na to, co przez wiele lat serwowały nam tradycyjne media. Gazety “dla pań” były przecież pełne artykułów o tym, jak schudnąć, pozbyć się zmarszczek i zrobić beach body na długo przed tym, jak powstał Instagram.
Krucjata przeciw doskonałości
Jestem przekonana, że wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu ofiarami presji idealnego wyglądu wykreowanej przez media tradycyjne, społecznościowe, ale także nasze mamy, ciocie i babcie. Z tym nie warto dyskutować. Warto natomiast spróbować z tą presją skończyć.
Mówić głośno, że krytykowanie czyjegoś wyglądu nie jest okej, że komentowanie czyjejś wagi nie sprawi, że ktoś nagle wpadnie na niesamowity pomysł schudnięcia, że ostatecznie chcemy spędzać czas z kimś nie dlatego, że wygląda świetnie na zdjęciach, ale dlatego, że jest fajnym człowiekiem.
Tylko taka narracja pozwoli nam polubić siebie. Albo przynajmniej się od siebie odwalić 😉
***
PS Bardzo nie chciałabym, żeby ten tekst wybrzmiał zero-jedynkowo i stawiał mnie w pozycji osoby, która kocha każdy fragment swojego ciała (i swojego mózgu). Nie! Zdarzają mi się dni, kiedy humor może popsuć spojrzenie w lustro albo czyjeś zdjęcie z Zanzibaru. Ale kluczowe jest to, że te momenty nie zaburzają mojej codzienności i nie zmieniają trwale mojego obrazu własnej osoby. I Wam takiej równowagi życzę!
Dodaj komentarz